Wzlot i spektakularny upadek Parlera
Śpieszmy się kochać sieci społecznościowe, tak szybko odchodzą. Poza wyjątkami takimi jak Facebook czy Twitter możemy godzinami dyskutować o sieciach społecznościowych, które miały swoją szansę, ale przedwcześnie zgasły.
Vine zostało zbyt szybko zdjęte z rynku – TikTok pokazał, że jego koncept był słuszny. Nasza-Klasa zwyczajnie nie miała szans w starciu z Facebookiem. Google+ nikt nie chciał. Lista ciągnie się bez końca.
Żadna z tych historii nie jest tak zdumiewająca jak krótki żywot Parlera – bezpiecznego portu “wolności słowa” dla skrajnej prawicy. Szlachetne hasła o “braku cenzury” kryły prawdziwą naturę tej sieci społecznościowej.
Upadek Parlera miał miejsce krótko po nieudanej próbie zamachu stanu w Stanach Zjednoczonych na początku stycznia. Okoliczności zamknięcia serwisu to tragikomedia spektakularnych proporcji: wszystko, co mogło pójść nie tak – poszło nie tak. Zanim jednak do tego dojdziemy, wyjaśnijmy czym był Parler, dlaczego powstał oraz do czego doprowadził.
“Wolność słowa” – ale tylko dla skrajnej prawicy
Parler powstał w 2018 roku jako “alternatywa” dla mainstreamowych platform społecznościowych, takich jak Facebook i Twitter. Serwis został założony w odpowiedzi na rzekomą “cenzurę” skrajnej prawicy.
Ustalmy coś na samym początku.
To, co użytkownicy i twórcy Parlera uważają za “cenzurę” tak naprawdę było niczym innym niż pilnowaniem zasad korzystania z serwisów społecznościowych przez administrację. Zasad, na które – warto przypomnieć, bo najwyraźniej nie jest to oczywiste – każdy użytkownik dobrowolnie godzi się zakładając konto.
Najwyraźniej posty zawierające ordynarny rasizm, antysemityzm, homofobię i inne odrażające treści są czymś, czego Twitter czy Facebook (oraz inne sieci społecznościowe) po prostu nie chcą mieć na swojej platformie. Tak działa wolny rynek – ich platforma, ich zasady. Jeśli użytkownik się z nimi nie zgadza, zawsze może pójść gdzie indziej.
Parler oferował zatem właśnie to “gdzie indziej”. Administracja chciała zachować jednak pozory – ciężko reklamować się jako poważna platforma społecznościowa i jednocześnie przyznać się do tego, że właśnie tego rodzaju treści są na niej mile widziane. Prawdziwą naturę Parlera ukryto zatem za fasadą “wolności słowa” i braku “cenzury”.
Oczywiście, wystarczyło spędzić pięć minut na Parlerze aby obalić te śmiałe stwierdzenia. Cenzura miała się bardzo dobrze na Parlerze – dowolny użytkownik postrzegany jako “lewak” czy “liberał” był natychmiast banowany. To samo czekało dowolne konta parodiujące popularne osobistości.
Dość szybko okazało się, że Parler istnieje tylko dla jednej grupy docelowej: bezwstydnych rasistów.
Parler: festiwal nienawiści
Biorąc pod uwagę poglądy użytkowników Parlera, trudno się dziwić ekstremalnym treściom zamieszczanym na platformie. Parler w zasadzie w całości składał się ze skrajnie prawicowych treści.
Antysemityzm i rasizm były wręcz wychwalane. Zaprzeczanie holokaustowi było na porządku dziennym. Islamofobia, homofobia, transfobia – wybierz dowolny rodzaj nienawiści, a znajdziesz setki kont na Parlerze które bez skrępowania i cienia krytyki publikowały tego rodzaju treści.
Taki stan rzeczy nie powinien nikogo dziwić – w końcu do najbardziej popularnych użytkowników na platformie należeli Gavin McInnes (założyciel neofaszystowskiej organizacji Proud Boys), popularyzator teorii konspiracyjnych Alex Jones, przewodniczący Ku Klux Klanu David Duke oraz członkowie rasistowskiej bojówki Atomwaffen Division.
Kontrast pomiędzy Parlerem a “mainstreamowymi” platformami społecznościowymi nie mógł być większy. Na Twitterze i Facebooku nawet skrajnie prawicowe osobowości celują w pewien stopień “kultury” aby wpisać się w mainstreamową, liberalną wrażliwość. To pozwala im wygodnie maskować swoje prawdziwe poglądy: “czy skrajny rasista byłby taki elokwentny i kulturalny?”
Na Parlerze ta maska zupełnie nie była potrzebna. Użytkownicy bez krzty wstydu czy refleksji dzielili się zatem najbardziej ordynarnymi komentarzami. Najlepiej podsumowuje to tweet użytkownika @chinchillazllla:
did anyone even use Parler to post cat pics or whatever? because the couple times I browsed all I saw was, like, the stuff that it’s famous for. it seemed to be just concentrated evil.
— i bless the rains down in castamere (@Chinchillazllla) January 14, 2021
Warto zaznaczyć, że Parler nigdy nie był niczym większym niż ciekawostką na radarze social media: przez większość swojego istnienia oscylował poniżej dwóch milionów użytkowników.
Sytuacja zmieniła się w 2020 roku. Na skutek pandemii COVID-19 mainstreamowe sieci społecznościowe zaczęły walczyć z dezinformacją i szerzeniem fake newsów. Konserwatyści przenieśli się zatem na Parlera, gdzie nie byliby trzymani takiego niedorzecznego standardu jak “nie publikowanie kłamstw na temat zabójczej pandemii”.
Odzwierciedlają to dane SentiOne – jak widać na poniższym wykresie, ilość wzmianek na temat Parlera wzrasta dramatycznie w okolicach maja, gdy sieci społecznościowe ogłosiły nowe zasady nt. dezinformacji i usuwania treści dotyczących teorii konspiracyjnych.
To doprowadziło do eksplozji popularności Parlera. Podczas, gdy inne platformy walczyły z fake newsami i dezinformacją, Parler otwarcie przyciągał tego typu treści. Szybko zatem stał się drugim domem dla wyznawców teorii QAnon, denialistów pandemii i ludzi wierzących w to, że wybory prezydenckie USA w 2020 roku zostały skradzione przez Joe Bidena.
Jak to ujęło The Atlantic, Parler “zakończył swój rozwód z rzeczywistością” po przegranej Trumpa w listopadzie. Parler był wtedy po prostu komorą echo dla teorii konspiracyjnych – to, z kolei, były idealne warunki dla skrajnie prawicowego ekstremizmu.
Gdy słowa zamieniają się w czyny
Parler od samego początku był jedną z największych platform do rekrutacji dla skrajnie prawicowych bojówek i organizacji w Stanach Zjednoczonych. Bojówki, rasistowskie organizacje i grupy nawołujące do drugiej wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych (tzw. Boogaloo movement) takie jak Proud Boys od samego startu były obecne na Parlerze.
Ciągłe dolewanie oliwy do ognia konspiracji i paranoi na Parlerze stworzyło swego rodzaju sprzężenie zwrotne: użytkownicy byli ciągle radykalizowani coraz bardziej ekstremalnymi treściami. Trudno więc się dziwić, że niektórzy użytkownicy postanowili przejść od słów do czynów.
Szóstego stycznia 2021 Kongres Stanów Zjednoczonych zebrał się aby formalnie ratyfikować wyniki wyborów prezydenckich z listopada 2020. W tym samym czasie, skrajnie prawicowe ugrupowania zebrały się pod budynkiem Kapitolu na zaproszenie ówczesnego prezydenta, Donalda Trumpa. Ich celem było protestowanie wyników rzekomo sfałszowanych wyborów.
Ponownie, aby nie było nieporozumień: wszystkie stwierdzenia o fałszerstwach wyborczych to brednie i urojenia. Nie doszukano się żadnych nieprawidłowości w procesie wyborczym.
Tłum jednak nie przejmował się takimi głupotami jak “materialna rzeczywistość”. Nie poprzestano jednak na skandowaniu haseł i nawoływaniu do przerwania liczenia głosów. W pewnym momencie duża grupa ludzi po prostu wdarła się do budynku. Był to zaplanowany, koordynowany akt terroryzmu lub zdrady stanu, zależnie od preferencji semantycznej. To właśnie Parler był jednym z głównych kanałów użytych do nawoływania do przemocy tego dnia.
Parler znika z internetu
W następstwie tych wydarzeń platformy social media w końcu podjęły zdecydowane kroki. Prezydent Donald Trump został permanentnie zbanowany z Twittera i zawieszony na Facebooku. Ten sam lost spotkał wiele skrajnie prawicowych kont na tych platformach. Spowodowało to kolejny exodus użytkowników na Parlera, który szybko zapełnił się groźbami śmierci wobec wiceprezydenta Pence’a, prezydenta-elekta Joe Bidena oraz innych prominentnych polityków.
Tym razem jednak coś pękło. Zaczęły pojawiać się oddolne kampanie domagające się usunięcia Parlera ze sklepów z aplikacjami Google i Apple oraz nawołujące Amazon Web Services do odmowy hostingu aplikacji.
Kampanie te odniosły sukces: Parler zniknął z Play Store i App Store, jego hosting został zablokowany. To nie wszystko – duża część zespołu Parlera zaczęła zrywać kontakty z platformą, z jej prawnikami na czele.
Obecnie praktycznie wszystkie serwisy hostingowe odmówiły współpracy z Parlerem. Jego przyszłość – jeśli jakakolwiek może istnieć – jest niepewna.
Pamiętajmy, że przez całość swojego istnienia Parler był ekstremalnie niszowym portalem. Poniższy wykres przedstawia wzmianki na jego temat. W 2018 roku, Parler zbierał średnio mniej niż tysiąc wzmianek miesięcznie. Zmieniło się to w drugiej połowie 2019 roku, ale nawet wtedy w szczycie popularności nie udało mu się przekroczyć granicy 25 000 wzmianek.
2020 był definitywnie szczytowym rokiem dla Parlera, ale nawet wtedy był mikroskopijny w porównaniu do Facebooka czy Twittera. News o zamknięciu Parlera przyniósł najwięcej wzmianek na jego temat!
To nie koniec problemów platformy. Chwilę przed zamknięciem spadł na nią cios ostateczny.
Parler: co to jest data security?
Kiedy każdy dostawca usług był zajęty zrywaniem jakichkolwiek kontaktów z Parlerem, miał miejsce wyciek danych. Tweet poniżej dość jasno wyjaśnia sprawę:
PARLER GOT FUCKING OWNED BAD…and I mean BAD 😂
„This group of Internet Warriors then used that account, to create a handful of other ADMINISTRATION accounts, and then created a script that ended up creating MILLIONS of fake administration accounts.”
HOLY SHIT HAHAHA 😂🤣 pic.twitter.com/bS3GSRsxET
— B̤̿it̺̕B͓̚ur͍̒neȑ🔥 k33p !7 m0v!n (@bitburner) January 11, 2021
Wersja tl;dr brzmi tak: znaleziono dziurę w publicznym API Parlera. API to pozwalało praktycznie każdemu na tworzenie konta administratora bez jakiekolwiek weryfikacji. To samo API dawało również dostęp do wszystkich danych na platformie: posty, profile użytkowników, metadane powiązane z jednym i drugim… lista ciągnie się bez końca.
Użytkowniczka Twittera @donk_enby zaczęła zatem pisać skrypty do masowego pobierania danych z API Parlera. Skończyło się pobraniem 80 terabajtów danych. Wśród jej odkryć były posty publikowane podczas ataku na Kapitol – przez samych sprawców.
Co ciekawsze, w jej zbiorze danych znalazły się również posty skasowane. Jak się okazało, Parler nie kasował żadnych danych. Aplikacja ustawiała po prostu flagę “skasowane” na danym poście, co sprawiało, że nie można było go wyświetlić. Jest to, rzecz jasna, niezwykle niefortunne dla uczestników zamieszek pod Kapitolem którzy chcieli pozbyć się dowodów na swoje uczestnictwo.
Co gorsza, wśród danych pobranych z API znalazły się informacje które powinny być szczególnie chronione. Aby uzyskać status użytkownika “zweryfikowanego” na Parlerze, dane konto musiało wysłać administracji skan swojego prawa jazdy lub innego dowodu tożsamości. Skany te znalazły się w API.
Jako wisienka na szczycie tego tortu nieszczęść, Parler nie usuwał żadnych danych identyfikujących ani tagów geolokacyjnych ze zdjęć wrzucanych na platformę.
Wyciek danych z Parlera jest teraz używany w dochodzeniach prowadzonych przez FBI mających na celu namierzenie i postawienie przed sądem uczestników ataku na Kapitol.
Jak do tego doszło?
O ile zamknięcie Parlera jest jednoznacznie dobrą wiadomością, nie myśl, że rozwiąże to w pełni problem skrajnie prawicowej przemocy raz na zawsze. Parler był tylko symptomem, a nie przyczyną problemu – był naturalnym efektem końcowym systemu który pozwolił mu się rozwinąć i trwać.
Parler jest tylko jednym elementem zagrożenia jakim jest skrajna prawica. Ideologie takie jak faszyzm czy nacjonalizm często dostają przyzwolenie na istnienie w liberalnej demokracji w imię “wolności słowa”. Logika jest taka: pozwólmy być im tak nienawistnymi jak tylko chcą, pokonamy ich na “wolnym rynku idei”.
Logika ta, oczywiście, jest bez sensu. Udowodnił to filozof Karl Popper w 1945 roku:
“(…)paradoks tolerancji: nieograniczona tolerancja musi prowadzić do zaniku tolerancji. Jeśli rozszerzymy nieograniczoną tolerancję nawet na tych, którzy są nietolerancyjni, jeśli nie jesteśmy gotowi bronić tolerancyjnego społeczeństwa przed atakiem nietolerancyjnych, to tolerancyjny zostanie zniszczony, a tolerancja z nimi.”
W prostych słowach: aby uzyskać tolerancyjne społeczeństwo, nietolerancja musi być duszona w zarodku na każdym kroku.
Niestety, obowiązek moralny walki z nietolerancją często przegrywa konfrontację z kapitalizmem. Mainstreamowe sieci społecznościowe mogły, dla przykładu, zablokować konto Donalda Trumpa dużo wcześniej – i powinny były. Jego konto wielokrotnie łamało zasady korzystania z Twittera, nawet przed jego kampanią prezydencką.
Obecność Trumpa jednak była postrzegana przez zarząd Twittera jako wyjątkowo rentowna. Co z tego, że w dwanaście lat obecności na platformie własnoręcznie przyczynił się do masowego rozprzestrzeniania się teorii konspiracyjnych i dezinformacji. Co z tego, że to właśnie na Twitterze groził wojną nuklearną! Generował zaangażowanie, a co za tym idzie – zyski. To wystarczyło.
To nie jest izolowany przypadek. Właściciele platform społecznościowych mają moralny obowiązek walczyć z ekstremizmami skrajnej prawicy. Obowiązek ten zawsze powinien stać powyżej chęci zysku.
Niestety, wszyscy musimy teraz ponosić konsekwencje braku kręgosłupa moralnego u Marka Zuckerberga czy Jacka Dorseya. Skrajnie prawicowy terroryzm ma się bardzo dobrze właśnie dlatego, że pozwalamy tego typu ideologiom istnieć na mediach społecznościowych, gdzie mogą dosięgać i rekrutować (“redpillować”) coraz więcej ludzi.
Nie dajcie się nabrać: Trump nie zniknął z Twittera z poczucia moralnego obowiązku. Zwyczajnie przestał przynosić zyski platformom społecznościowym.
To samo spotkało Parlera. Google, Apple i Amazon zdjęły aplikację ze swoich serwerów tylko i wyłącznie dlatego, że stała się zagrożeniem dla ich zysków.
Gdyby tylko duże korporacje miały takie same podejście do faszyzmu jak Kapitan Ameryka: